.

.

26 cze 2010

feeling used.

usta mi zaczęły drętwieć ze strachu, a hormony raz roznoszą mnie od środka, a raz mdleję.
tęsknię, i chcę się napić. i zapalić. zapomnieć się znów.
jutrzejszy dzień będzie dla mnie podwójnie ciężki.
plus: znowu mam obrzydzenie do kawy i przepłukuje ten ohydny smak z ust kolejnymi litrami herbaty.

edit: kilka ciężkich dni później.


nadal etap herbaciany. z Plath na niemal jesiennej ławce i smutnymi postanowieniami składanymi sobie po raz n-ty, za każdym razem n jest przecież o jedno większe. z bardzo dziwną, smutną, spokojną muzyką, która tak dziwnie uderza w moje zachwiane poczucie bezpieczeństwa. zamiast owinąć sobie palce różańcem zalewam się kolejnymi trunkami, wmawiając sobie, że po wakacjach po raz trzeci rozpocznę od nowa i tym razem się uda, nie mogę być przecież aż tak bardzo inna od wszystkich. czas pokaże.
póki co bardzo chciałabym zamknąć oczy i otwierać je tylko po to, żeby zobaczyć namacalne bezpieczeństwo i móc ze spokojem spać dalej.
to może dlatego dokucza mi bezsenność.

znowu kolejne puste beznadziejne nijakie kilka godzin.
a potem następne. 
i tak przez całe życie.