.

.

13 wrz 2011

autobusy są schorowane, rozpływają się w tym upale. a ja w bluzie i kapturze popierdalam przez to miasto, którego nienawidzę, w środku nocy, ja, słuchawki i mój trip. środek nocy,  pełnia Księżyca, samotność.
telefon od I. "od kode spuchły mi oczy".
idę do M., znajduję papierosy, gadamy o relacjach damsko-męskich, zabijamy pająka, wracam do domu. Park K. w samym środku nie ma latarni. jest ciemno, trawa jest mokra i to wszystko jest dobre.
więc wczoraj znowu 25, a teraz idę się porządnie upić.
ależ mnie to wszystko bawi. nigdy w życiu nie byłam tak ironiczna.
z nieba spadają diamenty, połykam je. połykasz? tak, połykam. a co, mam je sobie przyczepić do cycków?
ukrywam swoje szczęśliwe momenty, liczę, że może kiedyś oczy mi się zaczną od tego świecić.
a może nie.
telefon od I. "idziesz na imprezę? weź jakieś kiecki i przyjeżdżaj". chryste pańskie, ja i kiecki. 
to, że chce mi się w ogóle szykować na imprezę z ludźmi, których nie znam oznacza tylko jedno - księżyc jest zdecydowanie jeszcze za blisko..  
cieszę się, że na dzisiejszym kacoacu naprawdę ładnie wyglądam. ba, zajebiście. Panowie, padać do stóp.
p.s. Matt przyjeżdża za tydzień, może wkrótce będą jakieś zdjęcia. może nawet nie takie normalne, zobaczymy na ile go namówię. I czy w ogóle uda się nam dogadać. (cos maj inglisz is faking łik, as hel). ale ogólnie jeśli o to chodzi <3