.

.

21 cze 2010

T.

dobrze zatem, spotkaliśmy się po raz pierwszy w deszczu.
ja miałam na sobie tę nieszczęsną sylwestrową sukienkę i stałam pod czarnym parasolem przy tablicy, gdzie pewnie wisiały jakieś plakaty.
Ty szedłeś, z kapturem bluzy naciągniętym na głowę, cały zmoknięty, przy czym Twoja twarz zdawała się być jeszcze bardziej wydłużona, oczy szerzej otwarte; wiedziałam, że byłeś zasłuchany na chwilę przed dostrzeżeniem kabla od słuchawek. na plecach futerał. ja stałam, Ty szedłeś, z mojej lewej, koło mnie, w prawą stronę. spojrzałeś na mnie dwa razy. najpierw długo, przeciągle, ale wytrzymałam to spojrzenie. potem, już musiałeś lekko przekrzywić głowę w prawo, popatrzyłeś na mnie bardzo krótko, jak gdyby tylko upewniając się, że ja nadal patrzę. patrzyłam jeszcze długo, na tyle, że ludzie stojący koło mnie zaczęli mi się przyglądać.
nie mogąc powstrzymać uśmiechu stałam tam nadal, niemal zapominając celu, dopóki sam o sobie nie przypomniał.
pewnie jeszcze nie wiesz jakiego typu stworzeniem jestem, ale lepiej mnie nie przyzwyczajać do takich spotkań, takich spojrzeń-właściwie do żadnych lepiej nie.
nie wiem kiedy minęła ta noc, ale miałam w głowie cząstek Twojej głowy, zgłębiałam to przez te kilka godzin.
a teraz jestem z powrotem w masywie i podniecam się nim, i On mnie połyka.

spin spin sugar

przychodzi, gryzące i milczące.
to jest na tyle oczywista bzdura, że nie będziemy o tym rozmawiać.
bezsensownie udaję, że śpię, żeby przedłużać to naturalne i nie krępujące milczenie.
pierwszy, drugi, trzeci, czwarty papieros w porannej pościeli.
pali się je z na wpół przymkniętymi oczami. pali do samego filtra. 
wydmuchuje się dym w zapach deszczu.
jakaś gra. autobusy zapłakane deszczem. suniemy, nie chcemy się zatrzymywać.


wieczorem za to, teraz, podniebienie smakuje mi winem.
nie wiem, coś mnie ciśnie, parapet, zmoczone deszczem kolana i ostatni papieros.


wreszcie (?) własna pościel, własne sny, niedzielona przestrzeń. 
ja nie wiem czy uda mi się w takich warunkach zasnąć.


S P I N S P I N S U G A R