.

.

2 kwi 2011

28 III 6:21

Podróżowałam. Ciepła ścieżka prowadziła moje nogi w tych butach na cienkiej podeszwie, za cienkiej jak na wczesną wiosnę. Ale ścieżka była ciepła. Cieplejsza od powietrza, nagrzana słońcem. A może to stopy zmęczone podróżą odczuwały ciepło wytwarzane przez sam mój organizm?
Nie wiem ile dni trwała wędrówka, obolałe stopy i lekkie dłonie, wyczuwałam w powietrzu zapach nieznanego powietrza, powietrza nieznanego kraju; wyczuwałam to niemal świadomie, ale nadal nie znając źródła tego wrażenia. Chowało się głębiej moich myśli. Moich złości. Obsesji i frustracji.
Przypomniało mi się jak oglądałam jej zdjęcia i czytałam jej słowa. Groźne i trujące, wypełnione jadem. Otaczała go tymi słowami, manipulowała. Groziła, kusiła, porównywała się ze mną siebie stawiając na lepszym miejscu, patrzyłam na jej oczy ze zdjęć i były chłodne. Chłodne jak jej słowa. 
Poddawał się jej zamiarom, pamiętam, że w tych dniach nawet dla mnie pachniał inaczej, a przede wszystkim pachniał na odległość, nie pozwalał mi się zbliżyć, jakbym to ja była trująca. Przyrządzałam nam herbatę i zalewałam go potokiem ciepłych słów, wierząc, że to przejściowe, ufając, że zauważy. Efekt był odwrotny, była pół kroku przede mną, wiedziała co zrobię, ostrzegła go przede mną. "Jej ciepło jest złe, niezdarne, infantylne, puste i słodkie; chodź, chodź do mnie, pokażę Ci, że jestem kobietą, pokażę Ci moją dojrzałość."
Wygrałam. Wystarczyło zajrzeć w jej myśli, a nie było to trudne. Śpiewała mu do ucha syrenie pieśni, w środku będąc tylko wyschniętą, spragnioną meduzą. I fałszowała.
Dostałam obsesji na jego punkcie. Niezdrowej obsesji na punkcie odległości pomiędzy nami. Uczepiłam się jak mogłam ostatniej szansy. Odrzuciłam go, zachowując godność, wylewając chłód, ukrywając jad i łzy.
Z dnia na dzień meduza myśląc, że przemienia się w syrenę, upadła na samo dno swojego wysychającego bajorka. Połamały jej się paznokcie, gdy chwytała się wszystkich napotkanych kamieni, powyrywała sobie włosy. Tylko oczy nadal jej się świeciły, ale przecież byłam uważna.
Miałam w rękach władzę, odzyskałam ją, gdy ja jej oddałam.
Sam wyrwał jej ją z rąk i oddał mi, skomląc, błagając bym chciała przyjąć. Gdybym była nią zaśmiała
bym się pusto nad tym tryumfem. Wepchałabym jej głowę niżej w bagno butem.
A ja po prostu zakleszczyłam się wokół Niego. I jest.


Ona? Zatacza krąg, a przynajmniej tak jej się wydaje. Zdesperowana, zmieniła punkt, myśląc, że może być pośrednim. Tak bardzo chce zmienić stan z "wyschniętej" na "odżywioną". Tak bardzo zrozpaczona, że nikt nie chce tego zrobić.
Gdyby zbliżyła się jeszcze raz zmienię rolę. W bardzo nieczystą. 
Póki co nie muszę tego robić.
Po prostu podróżuję, czekając, aż nieznany zapach wpłynie mi do nozdrzy również po przebudzeniu. Boję się tego. Cholernie.
Ale czuję, że przyszedł ten czas. Przychodzi każdą wiosną. Czas zmian. Urzeczywistnia się latem, zawsze, co roku. Pachnie, już to czuje. Przede wszystkim podczas gorączek i tego typu snów o wędrówkach.
Zawsze ktoś mnie trzyma za rękę.
"To byłem ja". Wiem, wiem. To musiałeś być Ty. Zwłaszcza w śnie.


Kiedy ta kobieta śpiewa przełączam głośniki na słuchawki, prawie zawsze. 
Ruda Kobieta z parasolem. Może jedyna, która może się starać. 
Cukierki. Parasolki. 
Cmentarz w maju? Nie zapomniałam. Ale bez parasola. Z tą czarnowłosą, z wielkim nosem i fortepianem lekko rezonującym. Dwa lata temu? Nie, trzy, na pewno. A wcześniej nawet cztery. Pamiętam zapach tego deszczu płynący z plant do tramwaju przez okna. Przez mój nos do moich płuc.
Papierosy na cmentarzu. Kłamliwe pajęczyny. 
Widzisz? Jak się staram to potrafię. Tak jest ze wspomnieniami, tak jest ze wszystkim.
Pamiętasz kuchenne podłogi (jasne, że pamiętasz, ale czy wszystkie)? To już też są wspomnienia, te zimą i śniegiem pachnące. Twoja skóra też wtedy trochę śniegiem pachniała. I gorączką, jak moje teraz.


Inne wspomnienie? Błonia. Ja, w tym stanie, taka nieuważna. Starałam się iść wzdłuż krawężnika, o mało się nie przewróciłam.
Potem niebo nade mną. Fioletowo, niebiesko brunatne. Tak nisko, Dłonie w chmurach, uśmiechy na twarzach. Wykrzywionych, zaćpanych twarzach.
Co to było za szczęście. Potem czternastka. Nie pamiętam drogi. Pamiętam tylko śmiech.
A teraz ich tak bardzo dwojga nienawidzę.


Nie zawiedziesz mnie tak jak oni, prawda? 
Nie, nieprawda. Nie ufam temu, nie wierzę w to. Dlatego wskakuję w Ciebie całą sobą. To takie zabawne.
Kochać, a potem pocierpieć.
Każde cierpienie można przeżyć, ja to już wiem.
Nawet to śmiertelne. Śmiercionośne - zimny oddech na karku i Halou. Okrutne noce. Wierz, ze wtedy przestałam? Bo się bałam, że on będzie wracać. A za bardzo go kochałam (kocham), żeby go przywoływać.
Nie, oszukuje się, bo jestem egoistką. Za bardzo mnie bolały jego powroty. Nigdy nie miał twarzy, nie miał ciała. Miał tylko oddech. I zapach.


"Kochanie, czy my Cię nie zabiliśmy?"
My. Tak, my oboje. Zabiliśmy Go, gdy nie był już małym wytworem, był ogromnym problemem, z którym nawet najlepszy wizjoner przestałby sobie radzić. Ja na pewno nie umiałam.


Pamiętam jak ściągał mi bluzkę, miałam na sobie zielony stanik. Potem byłam sama w tamtym pokoju. Pachniało winem, mdliło mnie od tego. Uchyliłam okno i spojrzałam za nie. Piąte piętro. 12 metrów? Ciemność.
Nie pamięta księżyca. Chyba go nie było. Ale jakiś blask odbijał się od bloków.
Paliłam papierosa czekając aż wróci, po cichu modląc się, by miał stopy chłodne od łazienkowych kafelek, a plecy mokre od wody, chciałam dotknąć tych pleców policzkiem, gładzić dłońmi brzuch. Białe plecy.
Ha, wiesz co mi mówił? Miał Iana na ścianie, który patrzył na nas, a on mi opowiadał o dźwiękach. Mówił o muzyce, o której już przecież wcześniej sporo wiedziałam. Łykałam mu te słowa wypływające mu z ust, zbliżając się do nich, aż w końcu łykaliśmy wzajemnie swoje języki, nawet w środku zdania. Zdania, które nigdy się nie kończyło.
Był pierwszy. Zamieszkał za moim mostkiem. "Kochanie...?"
Dwa lata temu taki świt jak teraz (06:06) oznaczał dla mnie pożegnanie jego ciała ("Najtrudniej jest gdy jeszcze ciepła od Twych dłoni ścigam dzień..."), teraz tylko liczę dni i kilometry. Więcej kilometrów. Więcej słów. Więcej obietnic. Więcej planów.
Więcej dotyku, więcej uczucia. Więcej.


Nie wiem czy Ty to rozumiesz, ale gdy mówię kocham to jakbym odcinała sobie rękę i mówiła 
"To proste, spróbuj też".
Let me take you down, cos I'm going to strawberry fields - rozumiesz. To to samo.
Dokładnie.
Lubię się w tym pogrążać. Całe życie bym tak mogło.
Ale lubię wisieć na tym męskim ramieniu, które czasami przygryzam, gdy mi zbyt dobrze. A Ty tak ze mną robić potrafisz.


Widzę światła, jest w nich dużo zielonego. Taki sceniczno-dancefloorowy. Przyjemnie chłodny, przyjemnie agresywny. Czujesz jak flaki Ci skaczą od kręgosłupa do gardła?


Ja zdejmuję ubranie i udaję, że mnie nie ma. Trzymam kota na rękach, stoję w oknie, patrzę na świt. Ludzie. "Kiedy wstaje, patrzę w okno, krótka chwila. Idą ludzie, tam za bramą, jeszcze senni."
Dokładnie tak jest. Co rana.
To jak słowa, których nie potrzebujesz, żeby Ci udowodnić, ale... jestem. Udaję, że mnie nie. Udaję. Jestem. Jeste, Udaję, że mnie... Jestem.


Zapalam naczarnągodzinę i parzę herbatę. Ona? Usmiecham się do siebie. Bawię się włosami jak kot, włączam słuchawki i lubię to poczucie satysfakcji, kiedy możesz powiedzieć sobie "poczekaj, jeszcze wygrasz." Bo wygramy, prawda? Jasne.
Ale ja lubię się pogrążać.
Przynajmniej jestem lepsza od niej. Od tych wszystkich. 


Mam to, czego... Udaję, że mnie nie... Jestem. Udaję.
Tabletki. Ten dzień jest mój. Trzy magiczne litery. Razy trzy, razy dziesięc. Razy litery, razy - cztery litery. Wyryte w moim umyśle, wbite w moje serce. Mogłabym też wyryć je sobie na udzie, ale po co. Nie jesteś częścią mojej kolekcji. Jesteś częścią mojego pieprzonego życia.


Idzie wiosna, potem lato. Jestem, czuję, że pachnie, udaję, że mnie, mam to, czego inne nie, herbata, lubię, czasem palę, gryzę, uważaj, bo mogłabym, ale nie wiem, ona, meduza, syrena, fałszuje, wyschnięta, kocie futro pachnie jak, katatonia, lęk, siekiera, Twoje dłonie, trzymasz mnie za rękę, ścieżka, ciepła, nagrzana słońcem.
Czuję to. Wiem.


---


28 III 8:07



Po wódce chodzę po scianach (stąd te otarcia na dłoniach, nadgarstkach i lewym łokciu) i wygaduję głupoty. Napój bogów (nie, nie wódka, piwo), idę po sklepu, dwie butelki, pięć złotych, to jeszcze trzy papierosy, te za pięćdziesiąt groszy sztuka poproszę. W domu i tak łyknę z tej butelki ukrytej za książkami na drugiej pólce z lewej strony, gdy matka pójdzie spać, a mnie jedyną przyjemność będzie sprawiać widok świateł przejeżdżających co kilka minut przez moją ulicę. Parapet - okno. Przęłączam się na słuchawki gdy wszyscy śpią i wracam do swoich listów. Zawsze pisałam listami, gdy pisałam na papierze. Te elektroniczne listy, zazwyczaj w obcym języku, są więcej znaczące w rzeczywistym świecie, ale to nie znaczy, że dla mnie. Piszę listy, nocą. Po piwie i wódce. Ile mam lat? No, właśnie, ile. Samotnie się upijam (nie, nie upijam, tylko piję). Coś mi to przypomina, 
sięgnął dłonią po butelkę zerkając na bliznę na nadgarstku ukazującą się po wysunięciu ręki do przodu. to nie łzy to pusty śmiech i szczęście. wreszcie.
ale nie mogę sobie przypomnieć co to. Jestem zbyt leniwa. Zbyt wczorajsza. 


Siedzi ze mną Zbigniew, na parapecie. I jego fantazja. Popatrujemy na siebie, staruszek i dziewczyna. Pociągałby mnie może, gdyby nie ojcowskie przywiązanie i pożądanie tak bardzo zarezerwowane już jak i mocne. Odtwarzamy ze Zbigniewem zatem całą jego płytę. On to lubi, ale ja lubię bardziej. Zwykle na ławce jesienią, ale w tym roku nie chce mu się czekać. Więc przyszedł wiosną i wskoczył mi  na parapet. Dotknął mojego ramienia starą, szorstką dłonią. Chyba zasnęłam, gdy się obudziłam to już poszedł, a kabel słuchawek owinął mi się wokół kolan. Policzek zmarzł mi od szyby. Już świt, Zbigniew więc musiał wskoczyć na koguta i polecieć do księżyca. Przyleci jesienią, poczeka do dnia i schowa się w naszym parku. Przywoła mnie, przybędę tramwajem. Poczekam zatem do jesieni.
Odplątuję się z kabli i sięgam po Ulver. To jak lek znieczulający kaca, działa bólootumaniająco.
Kilka listów, papieros (trzeci, ostatni), chowam butelkę za Hrabalem, z ciekawością otwieram "Listy do Kwiecieńki" - 'Rano samobójstwo, przed południem pracaw południe obiad w stołówce, po południu jeszcze trochę tej harówy, a potem jestem tutaj (...) Bogaty dzień... nie ma co... rano samobójstwo... i tak dalej (...)".
Prawda, Hrabal. 
Rano samobójstwo i tak dalej.


Znów nie wiem co za zapał mnie tu przywiał właściwie. Ale obudził się w czwartek (jesteś w stanie to pojąć?! w czwartek!) i póki co mnie nie opuszcza.
Oszukuję się, że to nie zasługa (wina!) czwartku, tylko gorączki.
Obserwuję koty i ludzi, tych za oknem. Rzadko wymieniam myśli, bo ludzie się śmieją.
"Jesteś naiwna" (wiem, jestem), "To się nie uda." (skąd ta pewność, do cholery?!).
Połykam leki i chowam się pod kocami. Prawie mnie budzą męskie dłonie (Twoje, Twoje cholera), więc nie budź się, proszę, nie budź się, nie budź, śpij, śpij dalej.


kiedyś chciałabym przestać myśleć, że, nie budzić się, spać, odbierać tylko, czasem zasiewać, odtwieram oczy i wtedy, knebluję Ci usta własnymi, tańczę wokół własnej, jaźń, która, patrzy, Jim Morisson był bogiem, trzaski.


Odbierasz to wszystko?
"Zasnąłem."
Śpij, śpij. Nie budź się. Śpij.


---


28 III 18:52



Kiedy zrozumiesz "Olifanta" zrozumiesz jak mnie złowić.
Złowiłeś mnei nie znając, nawet nie będąc zainteresowanym. Złowiłeś mnie, a ja jak rybka na tego robaczka, hyc. I nie ma mnie. 
Utknęłam w sieci, którą dla mnie (dla mnie?) utkałeś.
Patrzę przez okno na mężczyzn. Nie tylko, ale a nich szczególnie. Są wszyscy tacy sami, a kązdy taki różny. Patrzę na nich przez szybę, bo ostatnio prawie w ogóle nie wychodzę z domu, i nie przeszadza mi to specjalnie, bo nie widzę potrzeby. Tu mam wszystko, oprócz świeżego powietrza, to w środku jest trochę zjechane amoniakiem a okno otwieram rzadko w obawie, że koty mogłyby uciec (ten amoniak to też ich robota).
Mężczyźni zza okna wydają sie być łagodni, nieco infantylni, może nawet głupi. Niemal czuję jak pachną potem i słyszę ich lubieżne myśli, te typowo męskiego rodzaju. Na budowie na przeciwko robotnicy ślinią się na uda czternastoletnich dziewczynek, nosząc worki z cementem na brudnych plecach spoglądają od czasu do czasu na moje okno i odbijające się od niego światło. A może na mnie, nie wiem. Wątpię.
Okularnicy, łysi, nowomodni. Z dziewczynkami (różyczka w rączce), z dziećmi w wózkach, z psami, z plecakami. Z papierosami. O tak, tych ostatnich lubię najbardziej. Zwłaszcza gdy są młodzi, wysocy, o bladej skórze i ciemnych włosach. Takim mogłabym piec szarlotkę gdyby nie byli burakami w środku.
Tak, upiekę Tobie, teraz pozwól, że na nich popatrzę. Są dla mnie naukowo fascynujący. Chłopcy, duże dzieci.
I pomyśleć, że kiedy nie trzeba potrafią być tacy nieprzewidywalni, jak Ty.
Czasem patrząc na nich zastanawiam się, który mógłby porozmawiać ze mną, który dotykać moich włosów, a który już ramion, ale szuka to odtrącam. To takie myślenie, ale nie lubię, gdy się włącza. 
Za to po nocach śnisz mi się tylko Ty. W snach wymyślam Ci zazwyczaj różne zawody (jak w tym, gdzie byłeś policjantem, a ja nosiłam Ci kanapki na posterunek), ale to tylko w tych bardziej fabularnych, jeśli wiesz o czym myślę.
Poza tym - zauważ zależność. W zimę i lato nie potrafię, ale w przejściowych porach roku zbieram się i pracuję. Jak pszczółka. Jest we mnie wiele motywacji (skąd?), chęci (jak to?), zapału, nie wiem, tego czegoś. Powietrze jest jakieś inne. Nawet to skażone amoniakiem.

---

28 III 18:53

Możesz pomarzyć, suko. Już dawno nie miałam mokrych klawiszy. 

---

30 III 6:21

Zaskoczyłeś mnie, potulnością. Zainteresowaniem. Chyba.
Zapalam moje dwie zielone świece (tak, to historia dworcowa - boże, jak ja nienawidzę krakowskiego dworca pkp. Każdy mężczyzna mojego życia albo tam ze mną zaczyna albo kończy - no, nie kończy, ale żegna się, na długo). Włączam Glassa i rozumiem te wioloczele. Brzydkie wiolonczelistki z pięknymi wiolonczelami. Muszą być brzydkie, znać ból odtrącenia. Wiolonczela jest najlepsza do odtworzenia tego. Rozumiem wiolonczele, nie wiolonczelistki (nie, nie mówię, że nie jestem brzydka, po prostu nie odtwarzam odtrącenia).
Ja nie muszę. Wmawiam sobie, że tak jest? Nie wiem. Nie czuję tego.
Nie odtwarzam, wyobrażam sobie.Jak by to było. Teraz. Często. Boję się tego, chwytam za telefon.. Nie. Jeszcze nie, lepiej nie. Wiesz, że ne chcesz złamać mi serca, ale to zrobisz, jak już prawie raz Ci się nie udało. Taśma klejąca, ale się trzyma. Teraz będzie prościej, szybciej rozwalić. A zdecydowanie gorzej się trzyma.
Wychodzę na porannego papierosa (6:12), tego przed snem lub przed wszystkim.
Spotykam kobietę w czarnym płaszczu na zarazsięzłamią szpilkach. Glass na słuchawkach. Stuk, stuk. Trochę wychodzi z rytmu, ale można wytrzymać. Zaraz pobiegnie dalej, do pracy zapewne. 
Miałam uzupełnić kalendarz, znów nie mam danych. Chociaż nie wiem czy chcę pisać o czymś takim jak ta mała luka między nami. Mała? Nie wiem, ale była. I była potrzebna. Potrzebna? Tak, bardzo.
Cholera, że szczęście musi być zawsze takie bolesne. 
Nie wiem, kiedyś zapiszę. Póki co nie chcę sobie przypominać, choć to samo przychodzi. Patrzę na koc - widzę to, kłuje mnie w karku - czuję to, przestaje działać lewa słuchawka - słyszę to. Ej przejdzie mi. Na pewno. Musi. Póki co jest dobrze. Prawda?
Zaskoczyłeś mnie, potulnością. Zainteresowaniem. Uległością. Trwałością. Dotykiem, słowami. Tym, że jesteś.
Zaskoczyłeś.  

---

31 III 3:26

Znowu zaczęło mi odbijać, wystarczyły dwa słowa, kilka znaków.. Niepotrzebnie sama się na to skazuję. Jeszcze trochę, wytrzymaj. Przecież masz tak wiele w garści.
Sprzątam, jakby to miało cokolwiek pomóc, cokolwiek zakryć. 
Nie pomagam sobie, rozjątrzam.
Ile jeszcze? Jestem niecierpliwa prawie tak samo jak leniwa.