.

.

6 wrz 2010

znowu nie potrafiłam zasnąć przed świtem, tym razem postanawiam nie zasnąć aż do zmierzchu - dzisiaj wiele do zrobienia, a zacznę od kupienia paczki czerwonych marlboro. kiedy rodzina wyjdzie z domu schowam ciało do wanny i zapalę, rozpalę, rozpalona.
w ten deszczowy, mglisty, powolny, chłodny dzień - płonę na spokojnie. w środku.
jeden z tych dni kiedy uspokaja mnie brzmienie basu albo ostry elektroniczny bit (w takich dniach przełączam się na słuchawki), wypijam dużo herbaty, praktycznie nic nie jem, potrafię się przebiegnąć (ale nie tak jak na tych amerykańskich filmach, z uśmiechem na ustach, nie), wyjrzeć z okna i popatrzeć w dół, wypalić całą paczkę na raz. jakieś oczekiwanie.
niestety nie czuję się zbyt dobrze. fizycznie.
okrutny ból zabrał mi centrum dowodzenia, ale również zachował w bezpiecznej izolacji to, czego nie mam teraz siły pilnować.
nie wiem czemu dzieje się to co się dzieje, ale przynajmniej wiem, że jestem skłonna do odczuwania, do jakichkolwiek reakcji (a jednak). 
czekam tylko na okazję.