.

.

3 lut 2010

Rayuela, 92,93; czyli dlaczego nazwał mnie Polą Paris.

92

Teraz zaczynał rozumieć, że w momentach najwyż­szego pragnienia nie umiał rzucić się głową w grzywę fali i przeniknąć poprzez wspaniały łomot krwi. Kochanie Magi stało się niejako rytuałem, od którego trudno już było oczekiwać olśnień. Słowa i gesty następowały po sobie wśród pomysłowej monotonii, taniec tarantul na zala­nej księżycem podłodze, powolne, lepkie wykorzystywanie ech. Przez cały czas oczekiwał, że zbudzi się z tego błogiego zamroczenia, że lepiej rozezna się w tym, co go otacza (począwszy od tapet na hotelowych ścianach aż do pobudek ich własnych czynów), nie chcąc zrozumieć, że ograniczyw­szy się do czekania, przekreśla się wszelką możliwość, skazu­je się z góry wyłącznie na ograniczoną nędzną egzystencję w teraźniejszości. Od Magi do Poli przeszedł jednym sko­kiem, nie dotykając ni Magi, ni siebie samego, nie zadając sobie nawet fatygi, by podrażnić różowe uszko Poli pod­niecającym imieniem Magi. Niepowodzenie z Polą było tylko odbiciem nie kończącej się ilości niepowodzeń, grą, którą w końcowej fazie przegrywa się, lecz którą warto rozegrać, podczas gdy w sprawie Magi zaczynał odczuwać jakieś pretensje połączone z niepokojem sumienia, jakby zapach świtu w niedopałku przylepionym do ust. Dlatego zabrał Polę do tego samego hotelu przy rue Valette, natknęli się na tę samą starą, która powitała ich wyrozumiałym skinieniem głowy, cóż innego można było robić w taką psią pogodę. W dalszym ciągu pachniało zupą, ale wyczyszczono niebieską plamę na dywanie, robiąc tym sposobem miejsce dla nowych.
- Dlaczego tu? - zapytała Pola ze zdziwieniem. Patrzyła na żółtą kapę, na ciemny wilgotny pokój, na różowe frędzle abażuru, wiszącego u sufitu.
- Tu czy gdzie indziej...
- Jeżeli to kwestia pieniędzy, to cóż prostszego niż powiedzieć mi, kochanie...
- Jeżeli to kwestia obrzydzenia, to cóż prostszego niż wynieść się stąd, skarbie...
- Nie brzydzę się. Tu jest po prostu nieładnie. Może...
Uśmiechnęła się do niego, jakby usiłując zrozumieć. Mo­że... Jej ręka natknęła się na rękę Oliveiry, gdy oboje równocześnie pochylili się, aby odrzucić kapę. Przez całe to popołudnie znów asystował - ironiczny i wymuszony świa­dek własnego ciała, asystował raz jeszcze, asystował po raz nie wiem który niespodziankom, zachwytom i rozczarowa­niom ceremonii. Przyzwyczajony, jakkolwiek nie wiedząc o tym, do rytmu Magi, nagle znalazł się w innym morzu, odmienne falowanie wyrwało go z automatyzmu, skonfron­towało z nim samym, niejasno zdemaskowało jego samo­tność pośród widm. Urok i rozczarowanie zamiany jednych ust na inne, szukanie z zamkniętymi oczami znajomego wgłębienia na szyi, którą zwykł otaczać ramieniem, i stwier­dzenie, że wygięcie jest inne, podstawa trochę szersza, mię­sień szybciej kurczy się w wysiłku, by się unieść do pocałun­ku lub ukąszenia. Cielesna świadomość tego pełnego roz­koszy mijania się, niespotykania, trzeba trochę się wyciągnąć, trzeba pochylić głowę, aby natknąć się na usta, które dawniej bywały tu, obok, pogładzić linię biodra, trochę bardziej zaznaczoną, prowokować odpowiedź, która nie następuje, czekać z roztargnieniem aż do chwili, gdy się zrozumie, że wszystko trzeba wymyślać od nowa, że kod dopiero się ustali, klucze i szyfry raz jeszcze się narodzą, że będą odmienne, czemu innemu będą odpowiadały. Ciężar, zapach, ton każdego uśmiechu, każdej prośby, czasokresy i przy­spieszenia, wszystko jest inne, choć wszystko pozornie jed­nakie, wszystko raz jeszcze się rodzi znowu nieśmiertelne, miłość ciągle wymyśla się od nowa, sama przed sobą ucieka, aby powrócić do swej nieuchronnej spirali, inny jest śpiew piersi, usta całują może głębiej, a może jakby bardziej z oddali, i w chwili, w której przedtem czuło się jakąś pasję i lęk, teraz jest czysta gra i poryw nieznanej radości; lub może, na odwrót, w chwili, w której przedtem zapadało się w sen i w czuły bełkot, teraz czuje się napięcie, coś niekomu­nikatywnego, lecz obecnego, coś podobnego do nieuchwyt­nej wściekłości. Tylko rozkosz w swym ostatnim uderzeniu skrzydłem jest taka sama. Przedtem i potem świat rozpada się w kawałki i trzeba nazywać go od początku, palec po palcu, warga po wardze, cień po cieniu.
Drugi raz to było w pokoju Poli na rue Dauphine. Jeżeli kilka luźno rzuconych zdań mogło mu dać pojęcie o tym, z czym się spotka, rzeczywistość przekroczyła oczekiwania. Każda rzecz na miejscu i miejsce dla każdej rzeczy. Historia sztuki współczesnej skromnie przedstawiona za pomocą po­cztówek: Klee, Poliakoff, Picasso (już z pewną dobrotliwą wyrozumiałością), Menassier, Fautrier. Zawieszone artysty­cznie, prawidłowo wyliczone odległości. W tak małej skali nie razi nawet Dawid sprzed Signorii. Butelka pernod i ko­niak. Łóżko przykryte meksykańskim ponchem. Pola od czasu do czasu grywała na gitarze - wspomnienie jakiejś miłości z amerykańskich płaskowyżów. Na tle swojego mie­szkania przypominała Michèle Morgan, jakkolwiek z własnej decyzji była brunetką. Dwie półki z książkami zawierały Kwartet aleksandryjski Durrella, wyczytany i pełen notatek, tłumaczenia Dylana Thomasa poplamione różem do warg, numery pisma „Two Cities”, Christiane Rocherfort, Blon­dina, Sarraute (nie przeciętą) i parę egzemplarzy NRF. Reszta grawitowała wokół łóżka: na tymże Pola popłakała chwilkę, przypomniawszy sobie przyjaciółkę, która popełniła samo­bójstwo (zdjęcia, stronica wyrwana z pamiętnika, zasuszony kwiatek). Po którym to wstępie Oliveira nie a nic się nie zdziwił, że okazała się perwersyjna, że pierwsza otworzyła drogę miłosnym igraszkom, że noc zastała ich niby wyrzuconych na plażę, na której piasek ustępuje z wolna miejsca wodzie, pełnej alg. Wtedy nazwał ją Polą Paris, dla żartu, spodobało jej się to, więc powtórzyła i ugryzła go w usta mrucząc „Pola Paris”, jak gdyby przyjęła to imię i postanowiła na nie zasłużyć, Paris Pola, Pola Paris, zielone światło neonu zapalające się i gasnące poprzez firankę z żółtej rafii, Pola Paris, Pola Paris, obnażone miasto z se­ksem poruszającym się w rytmie drgania firanki, Pola Paris, Pola Paris za każdym razem bardziej jego, piersi już nie niespodziewane, krzywizna brzucha dokładnie okrążona pie­szczotą, brak zażenowania, jeśli doszło się do mety przed lub po, usta znalezione już i poznane, język mniejszy i ba­rdziej spiczasty, mniej śliny, nie tak ostre zęby, wargi otwierające się, aby mógł dotknąć dziąseł, ażeby wszedł i przebiegł każdy zaułek tych ust letnich, trochę pachnących tytoniem i koniakiem.
(103)
93

Ale miłość, takie słowo... Moralista Ho­racio nieufny wobec namiętności pozbawionych przyczyn, w tym mieście, w którym imieniem miłości nazywa się wszystkie ulice, wszystkie domy, wszystkie piętra, wszyst­kie pokoje, wszystkie łóżka, wszystkie sny, wszystkie zapom­nienia czy wspomnienia. Jedyna moja, nie kocham cię dla ciebie, dla siebie ani dla nas obojga - nie kocham cię też z nakazu krwi, kocham cię, bo nie jesteś moja, bo jesteś na tamtym brzegu i wzywasz mnie, bym skoczył, ale nie mogę skoczyć, gdyż w momencie najgłębszego posiadania nie ma cię we mnie, nie dosięgam do ciebie, nie przekraczam twego ciała, twego śmiechu i są chwile, kiedy męczy mnie, że mnie kochasz (jakże lubisz używać tego czasownika „kochać”, z jakimś brakiem umiaru upuszczasz go na talerze, prze­ścieradła, siedzenia autobusów), męczy mnie twoja miłość, która nie jest dla mnie żadnym pomostem, bo nie istnieją pomosty umocowane z jednej tylko strony, ani Wright, ani Le Corbusier nie zbudowaliby nigdy takiego pomostu, i nie patrz na mnie tymi ptasimi oczami, dla ciebie operacja miłość jest taka prosta... wyzdrowiejesz wcześniej niż ja, jakkolwiek kochasz mnie bardziej niż ja ciebie. Jeszcze jak wyzdrowie­jesz, ty żyjesz w zdrowiu, po prostu po mnie będzie ktoś inny, zmienia się to jak biustonosze. Taka smutna, słuchając cynicznego Horacia, który szuka miłości-paszportu, miłości--przepustki, miłości-klucza, miłości-rewolweru, miłości, któ­ra by mu dała tysiąc argusowych oczu, wszechobecność, ciszę, od której poczynałaby się muzyka, korzenie, od któ­rych można by zacząć splatać nowy język. Głupio się składa, bo wszystko to po trochu drzemie w tobie, wystarczyłoby zanurzyć cię w szklance wody, abyś niby japoński kwiatek niepostrzeżenie zaczęła wypuszczać kolorowe płateczki, na­bierać form, obrastać w piękność. Dawczyni nieskończono­ści, przebacz mi, nie umiem brać. Podajesz mi jabłko, a ja zostawiłem zęby na nocnym stoliku. Stop. Wystarczy. Zauważ tylko, że chamem też umiem być. Aby dobrze to zauważ, bo ma to swój cel.

taa.

''Nie chcę powstrzymywać się dłużej od błędów moich palców, od zbłądzeń moich oczu. Wiem już, że są one nie tylko prostackimi sidłami, że są również niezwykłymi drogami prowadzącymi do celu, jakie one jedynie mogą mi objawić. Każdemu błędowi zmysłów odpowiadają osobliwe kwiaty rozumu. Cudowne ogrody absurdalnych przeświadczeń, przeczuć, obsesji i majaczeń. ''


stąpanie kota po moich myślach.

''Gram w ruletę swego ciała i stawiam na czerwone''.

''Gram w ruletę swego ciała i stawiam na czerwone''.
ciało, które nareszcie mi się nie przeciwstawia.
gdybym miała papierosy, zachłanność kazałaby otumanić mi mózg nimi wszystkimi naraz, aż do obrzydzenia, do zawrotów głowy, do bólu serca.
bo nieważne jakimi papierosami się zaciągam, ważne, że są dobre. idę na całość.
tak samo jest przecież z mężczyznami.
jaka prosta gra.
nie przestaje mnie to cieszyć, ale powoli przestaje bawić.


zaspokajam ciałem własną niewzruszenie opadłą z sił (taa, z lenistwa) duszę.
a teraz poszukam papierosów.
bez nich dalej ww świat ani rusz.