.

.

11 sty 2012

tak bardzo chciałabym zrobić Ci krzywdę.

9 stycznia 2012 roku, poniedziałek, podwieczorek.
Taka tam, krótka alkoholizacja w małym tłumie, kilka łyków wódki, pół szampana, idee, brak ideałów. Siedzimy na sobie, kraczemy sobie do uszu te krótkie historyjki spełnienia, braku delikatności, budzenia się na czyjeś widzimisię, ciągnięcia za włosy, poobijanych, wytarzanych w szmince kolejnych, dobijanych razów. Teraz to tylko taka fascynacja, któryś kolejny stopień zaangażowania w fantazję (patrzę na jej oczy, zmarszczone czoło, widzę jak odpływa, widzę jak zaczyna zmyślać). Nie ma potrzeby budzić się z tego letargu, zimny styczniowy bruk zaczyna być odczuwalny w pośladkach, mrowienie łydek, nie wiem, gdzie się podziały moje papierosy. Nie wiem gdzie się podziała moja godność. Nie wiem czego słucham (te ich wypieki), a czego nie doświadczyłam, czym jest dzielenie się (seks w wielkim mieście, tylko brakuje nam stolika eleganckiej restauracji, drogich butów, kolejnych dwudziestu lat, i tak gadamy o penisach). Wychodzę z tej potwornie powtórnej sytuacji w sytuację niejasną, zderzam się z brudem ulic i męskich spojrzeń. Najpewniejsze padają krzyżowo, atakują zawsze z pewnym wyprzedzeniem, wiem o nich kilka sekund wcześniej. Ten głos w moich uszach znów zaczyna mieć znaczenie. Wyobraź sobie. Ciemna uliczka, ciemna sytuacja, śmiech, jasny, wredny śmiech.
Kup sobie zapalniczkę, po co się zmagać z mokrym pudełkiem zapałek pod deszczem.