.

.

9 lip 2013

dzienniki bez dostępu.

14.06 

Autor: Pola P., Gatunek: Proza, Dodano: 09 lipca 2013, 03:35:03


kolejny dzień bez snu. M. nakarmiła mnie, trochę na siłę, kanapkami z szynką i serem. pierwszy posiłek od 78 godzin. brak snu od godzin 65. w planie przynajmniej 21 kolejne.
bezsensowne liczenie. białe godziny.

przyszedł nieuchronnie czas na kolejną weryfikację. muszę ruszać gówno, żeby nie wybuchło, ale wiem, że zacznie śmierdzieć. przerażająco.
klamka i tak już najprawdopodobniej zapadła. i wszystkie stwierdzenia i cała ta legenda dotycząca tego jak teraz jest cudownie bardzo szybko zaczyna się rozsypywać w biały pył.
czy mogło być inaczej? kiedy mogłam to zatrzymać? który kamień powoduje całą lawinę?

4.30, uwielbiam tę godzinę. puste ulice, odgłosy ptaków, pojedyncze samochody. długie, samotne spacery. cholerne miasto. może się uda zrobić krótka wycieczkę na północ, pooddychać innym powietrzem, pożyć chwilę innym miastem, TYM miastem. dalej, nie wiedząc czemu, wiąże z nim przyszłość. nie na stałe, ale rok, może dwa. cały czas się upewniam co do słuszności i potrzeby takiej zmiany. wyobrażam to sobie, bez konkretów, jedynie jako azyl, zmiana, dobra odmiana samotności.

tutaj wiecznie czekam, cholerna stagnacja. człowiek usypuje w cienkie linie zdania z posiadanego zasobu słów, całe historie, kilkugodzinne przypowiastki. przypasowuje przypadkowych czasem słuchaczy. towarzyskość, otwarcie na zmiany, usmiech na ustach. gówno, nie prawda.
ile razy widzisz coś takiego na ulicach, w pracy, wśród nowo poznanych ludzi? oni to zazwyczaj mają naturalne wbudowane, ja nawet taką sztuczność musze w sobie uruchamiać.

z drugiej strony znieczulica. nikt nie widzi, że trzeci dzień z rzędu chodzę do pracy niewyspana. nikt nie widzi, że od czterech dni nie wzięłam nic innego do ust niż papieros czy szklanka wody.
nikt nie widzi, że mimo tego trzeci dzień z rzędu świetnie mi idzie. nie mają mi nic do zarzucenia, więc nie zwracają na mnie uwagi. nie rzucam się w oczy. jestem i robię, najważniejsze.
i tak wszędzie.
ludzie nie mają oczu, czy tylko ja mam jakąś naprzyrodzoną zdolność do odnajdywania takich jednostek w tłumie? swój swojego pozna.

podczas gdy ja robię zakupy na ławce w parku, obok przechadza się najwyżej kilka lat ode mnie starsza kobieta z wózkiem dziecięcym. wytarta dżinsowa spódniczka, rozwalone klapki i rozciągnięta koszulka. przeciętna twarz.
czy to ze mną czy z nią jest coś nie tak? gdzie jest złoty środek tego wszystkiego?

nie jestem unikatowa, nie w tym pozytywnym, jedynym w swoim rodzaju, sensie. wiele popaprańców chodzi po ulicach. mimo wszystko nie czuję się lepiej gdy o tym myślę.
na myśl przychodzi mi stereotypowa ramka przypisana do osoby w moim wieku. przerzucić to przez kserokopiarkę miliony razy, jakiś odsetek błędów musi się pojawić. właśnie, czy to jest już wynik jakiegoś błędu? czy faktycznie zrzuciła się ta lawina na długo wczesniej niż cokolwiek można było zauważyć? zrzućmy winę na dzieciństwo pełne stresu i patologii, niezwykłe uzdolnienia w latach wczesnej edukacji, młodzieńczy bunt, złe towarzystwo, masochistyczne zainteresowania, fetysze seksualne, wybór literatury, internet, dietę, gust muzyczny, uzależnienia, spotkanie na swej drodze , notoryczne wstawanie z łóżka lewą nogą oraz tamtego czarnego kota. chyba chcąc - nie chcąc zahaczam o ironię, ale jakie to ma znaczenie. co się stało to się nie odstanie. staram się wierzyć w wolny wybór, na tyle na ile nie ograniczany jest on jakimikolwiek czynnikami zewnętrznymi. do ciebie należy decyzja czy zapalisz pierwszego papierosa i czy piąty dzień z rzędu upijesz się do samotności. to ty wiesz czy dziś zadzwonisz do dilera, czy kupisz różowe czy czarne majtki, czy wybierzesz żaluzje czy zasłony. od dłuższego czasu dokonuję świadomie takich wyborów i mimo odpowiedzialności, niezależności, posiadania konta w banku, zastanawiam się gdzie zaczynają się ograniczenia. nie zgłębiam ekonomii czy polityki, nie myślę nad tym dlaczego taki a nie inny procent z wynagrodzenia pobiera państwo, w którym się urodziłam, w którym żyję i pracuję. jednak od wielu rzeczy ogradzam się sama, chyba podświadomie, w ramach impulsu, przyzwyczajenia, niechęci do gwałtownych zmian. być może nie potrafię się zdecydować na to, co innym przychodzi łatwo, może nie akceptuję licznych spojrzeń w moją stronę, gdy z czymś działam. może nie potrafię bronić swojego stanowiska, może, mimo doświadczenia i pracy z tym związanej, nie mam mocnej argumentacji dla tego, co w danym momencie uznaję za słuszne lub mimo świadomości, że jest odwrotnie i tak z jakichś przyczyn to robię.
co by pomyśleli gdyby wiedzieli o takich rzeczach? każdy ma swoje "tajemnice". robi coś, gdy nie widzą inni. nie jest zadowolony z danej kwestii. nie chce jej omawiać, tłumaczyć się, a zamiast unikać tematu woli nie pozwolić mu w ogóle wypłynąć na światło dzienne. tak jest teraz. odpowiadam sama za siebie. nie chcę jednak odpowiadać, gdy padnie taka potrzeba. nie chcę dopuścić kogokolwiek do wszystkiego. dzięki temu się trzymam, jeszcze w całości. i mimo, że niebieska lampka kontrolna na laptopie migająca mi od godziny przed oczami powoduje u mnie zdenerwowanie, to od godziny siedzę nieruchomo, z suchością w ustach. dwadzieścia centymetrow obok dwie szklanki wody z kranu, o których zapomniałam. i któryś z kolei papieros, który od połowy został spalony przez powietrze, a popiół dalej jeszcze utrzymuje jego kształt.
ile z tych osób, które widzę na ulicach i w tramwajach, z podobnym do mojego wzrokiem, faktycznie ma bliskie do moich działania? czy lepiej znaleźć taką osobę, z obopólną, ale milcząca świadomością, czy lepiej dalej udawać wśród karykatur stereotypowego pierwowzoru, ze spokojem, że nic co moje nie wyjdzie na jaw?

akurat żyje w kraju, w którym (zweryfikowane ostatnio ) nie problem o takich jak ja popaprańców. są wszędzie, tylko kryją się tak samo dobrze lub może i lepiej. współpracuję z kilkoma, spotykam przez przypadek, ciąglę się o nich potykam. może to paranoja, że szukam porozumienia na poziomie kontaktu wzrokowego, moze to imaginacja, że otrzymuję czasem odpowiedź zwrotną. może to nieprawda, że jest nas mniejszość.
tylko, jeśli tak, to czemu akurat na moim formularzu zabrakło w kilku miejscach tuszu w kserokopiarce? dlaczego mam wymuszony uśmiech, dlaczego nie mam potrzeby rozprzestrzeniania historii swojej osoby, dlaczego nie neguję legendy, która za moimi plecami jest opowiadana z ucha do ucha, ale zawsze w końcu dopada do mnie. dlaczego wewnątrz się śmieję z potwierdzenia, że tak dobrze udaję, że wszyscy dali się nabrać i uwierzyli w moją cudowną przemianę, w moje wspaniałe poświęcenie i liczne sukcesy? co zabawne, wersje są tak różne, a jednocześnie oznaczające zawsze to samo. i ten udawany zachwyt z niedowierzaniem w oczach, "bo ci się coś wreszcie w życiu udało". co mi się w życiu udało? że mam pracę, że wynajmuję pokój kilometr od rodzinnego domu, że jestem (prawie) niezależna? sukces, cholera, samowolka, seks, alkohol i imprezy do białego rana, tak, jasne.
czy to ludzie mają prymitywne potrzeby, czy tylko do takich potrafią się otwarcie przyznawać? ale moze jednak to ze mną jest coś nie tak, że nie skaczę w kółko wokół wszystkich wyżej wymienionych osiągnięć. halo, przepraszam, nie mam pomysłu na życie, mam plany, które nigdy lub w najbliższym czasie nie wejdą w realizację. mam inspiracje, które, choć naprawdę nie są ogromnie wygraczające poza życie codzienne standardowego polaczka, dla mnie w tym momencie, nie są możliwe do uruchomienia.
dlatego nie pokazuję prawdziwych przemyśleń ludziom tego typu. tym z brakiem ambicji ("ciesz sie z tego co masz") jak i tym z ambicją przewyższającą własne ego ("chcesz tego, to zrób wszystko, żeby to uzyskać").

wytłumaczcie mi zatem dlaczego trzecią dobę spędzam z otwartymi oczami, dlaczego nad ranem zamiast odsypiać wolne godziny pomiędzy jedną zmianą a drugą siedzę przy komputerze i wypisuję jakieś chore teorie na temat własnego popierdolenia.
ostatnie dwa lata spędziłam na wymyślaniu teorii spiskowych dotyczących wielu nawiązanych relacji w ostatnich latach, a konkretnie odnośnie ich rozwiązania. kurwa, jakie to proste. nikt z nich nie chciał by mnie raczej teraz spotkać. nie zdziwią mnie za plecami szepty, że jestem szalona, że mam spojrzenie rodem z oddziału bez klamek, że jestem nie impulsywna, a wrcy apatyczna, że nie pokazuję emocji, ale jednocześnie powoduję problemy z, być może, byle powodów, że gdy wpadam w histerię w samotności, to potem nie ma po niej śladu, że choć wiem, to nigdy nie powiem czego chcę, ale będę tego oczekiwała. że są miesiące gdy jestem na każde zawołanie, a inne gdy zapadam się pod ziemię, że wyciszam się w sytuacjach kryzysowych, że mam w sobie wiele zrozumienia, ale nigdy nie rozumiem zachowań wobec mnie samej.
wytrzymasz dwa, trzy miesiące, może pół roku. uciekniesz, łamiąc mi przysłowiowe serduszko, robiąc nieczułej suce z zamkniętymi, przy poważnych rozmowach, ustami, kolejne powody do usprawiedliwiania samej sobie działań, o których nie będziesz miał potem pojęcia.
to zabawne jaki wpływ może mieć stan psychiczny człowieka na jego zdrowie i potrzeby fizyczne. przy depresji chudnę dziesięć kilo, przy stagnacji nie jadam nic nawet przez trzy doby, przy naturalnej euforii biegam nocami po mieście jak naćpana bez oznak zmęczenia czy chęci snu.
wszystko to chemia. jeżeli dopamina wyzwala się z powodów zewnętrznych, to sama mogę przecież być takim powodem, sama mogę stworzyć okazję na dopełnienie odpowiednich stanów świadomości i samopoczucia. skoro brak z zewnątrz takich dodatków, bądź są przeze mnie niezauważane, to świadomie i dobrowolnie mogę się starać utrzymać harmonię w swoim własnym, osobistym, małym, zamkniętym wszechświecie.

ile razy mieliście przyjemność doznania wszystkich objawów szczęścia i energii naraz? jak często dotykają was impulsy powodujące zmiany w chemii waszego mózgu? dlaczego za każdym razem jest to przeżywane jak ten pierwszy raz? a co z reakcjami mózgu i zmianami nastroju po orgazmie? dlaczego proste uśmiechy czy spotkania dają łudząco podobne efekty co aktywność seksualna? dlaczego idziesz do łóżka od dziesięciu lat z tą samą żoną? dlaczego puszczasz się z każdym facetem, ktory zawiesi wzrok na wysokości twojego mostka? dlaczego idziesz na kolejną randkę w ciemno ustawioną przez portal randkowy? praktycznie to wszystko dla tego haju. dla przyspieszonego bicia serca, wiercenia w brzuchu, wzrostu poziomy dopaminy w twojej głowie. dla satysfakcji, dla podniecenia.
w sytuacjach kryzysowych pozwalam sobie na prawie naturalną radość z kontaktu z ludźmi, jak każdy człowiek, który jest zwierzęciem stadnym, dopuszczam do siebie naturalne potrzeby do kontaktu z drugim człowiekiem. tylko dlaczego akurat człowiek oprócz fizycznego kontaktu zmuszony jest do nawiązania połączenia na poziomie intelektualnym. dlatego sypiasz od dziesięciu lat z żoną. i dlatego puszczasz się z każdym facetem, który patrzy ci na cycki.
u mnie, choć pozornie prostsze, to działanie jest inne, mniej konkretne. nie mam potrzeby spółkować z każdym, kto się nadarzy, nie potrafię zbudować relacji opartej na mocniejszych fundamentach, więc uzupełniam sobie ten haj, zastępuję go innym, rzucam się z obłędem w oczach na każdą możliwość radości nie dzielonej przez dwa. jeżeli, choć jak ostatnio rzadko, zasypiam to sama. towarzyszy mi tylko, zapewne mocno przez czas wyidealizowane, wspomnienie dotyczące skóry o temperaturze trzydzieści sześć i sześć, o specyficznym zapachu i smaku. wspomnienie skojarzone autentycznie z radością i hajem, ze spokojem, ze snem z uśmiechem na ustach. jak już mówiłam, idealizacja, która musiała mieć miejsce, zapewne zabiła większość prawdziwych doznań.
czujecie się szczęśliwi spacerując samotnie godzinami po mieście, patrząc na te obrzydliwe, szare zauczki, podziurawione ulice, wdychając śmierdzące spaliny samochodów i mijając na kazdym kroku postacie z wyszczerzonymi do słońca zębami i śmiejącymi się na głos?
ja potrafię być zadowolona przez wiele godzin, nawet kilka dni. jest to sztuczne zadowolenie, wiem o tym, ale odczuwanie go jest prawdziwe, rzeczywiste, prawdziwie radosne i naturalne. chemia. biologii nie oszukasz.
chcesz się uspokoić zapalając papierosa? choć nikotyna ma właściwości przyspieszające ciśnienie to zaciągając się powoli, raz po raz, spowalniasz akcję serca, a substancje smoliste wydobywające się z palonego tytoniu przymulają dodatkowo na ułamek sekundy trzeźwość myślenia, przez co masz wrażenie lekkiego ukojenia.
chcesz pobudzić niewyspane komórki nerwowe? sięgasz po kofeinę, która podniesie ciśnienie i cukier, który przetrawiany będzie dostarczał energii do całego organizmu i do mózgu.
to bardzo proste. skutki uboczne? informacja o nich dołączona do każdego z tego typu produktu, jawna, jak na tacy. można by dopisać czerwoną czcionką "producent nie bierze żadnych odpowiedzialności za wystąpienie z którychś powyżej wymienionych skutków ubocznych, pamiętaj, bierzesz na własną odpowiedzialność.".
i znowu temat się zapętlił. jesteśmy w stanie podejmować tego typu decyzje na własną odpowiedzialność. jedyne niezadane pytanie to pobudki. czy faktycznie palisz żeby wymusić spowolnienie oddechu? czy pijesz kawę tylko żeby poczuć się lepiej? czy uprawiasz seks tylko dla orgazmu? bo jeżeli tak to czy czytasz książkę tylko dla zakończenia?
można to powiązać w bardzo oczywisty sposób. wszystkie substancje, które mają nam pomóc poczuć się lepiej są uzależniające. ależ, chwileczkę, tak, nie pomyliłam się. praktycznie wszystko na świecie uzależnia nas od siebie, decyzja należała do nas, więc podaliśmy rękę z przyzwoleniem na takie działanie.
teraz ja robię to po raz kolejny, oczywiście jeszcze oszukuję się, już z pełną tego świadomością, że wszystko kontroluję, że wszystko jest w porządku, że nic to nie zmienia. pobudki mam takie same jak my wszyscy.
poczucie szczęścia, euforia, energia, kolory (zupełnie nowy, lepszy świat, jak przy włączonym filmie z gatunku komedii romantycznych) trwają tak intensywnie i tak łatwo, przyjemnie. ciężko jest dobrowolnie zrezygnować z raz poznanego dobra. więc póki co staram się w nim trwać.
wszystko będzie dobrze, to nic nie zmienia. teraz tylko chodzę godzinami po mieście, które chcę opuścić, choć wiem, że to jeszcze nie nastąpi wmawiam sobie, ze się z nim żegnam. całość dopełniam wytrwałością w pracy i wydajnością w wynikach, co również powoduje, że jedną rzecz mam w jakiś sposób z głowy.

jeżeli wiesz o czym mówię, być może wiesz od samego początku, być może dojrzałeś to gdy mrugnęłam jadąc autobusem, może się znamy, może nie wiesz kim jestem. może spotkałeś kogoś takiego jak ja. być może sam taki jesteś. jeżeli wiesz - dopilnuj bym za miesiąc, dwa, odezwała się ponownie. tym razem ze szczerym uśmiechem, z naturalnie wywołaną euforią. z zadowolenia z siebie i wszystkiego co mnie otacza. z poprawionym na nowo formularzem. z informacją "jestem jedną z was. już nie jestem nienormalna, już nie myślę inaczej niż wy. wszystko jest w porządku.".
jeżeli nie wiesz nic, jeżeli patrzysz na to wszystko z przymruzeniem oka jak na z palca wyssaną historyjkę bez fabuły, bezsensowny esej pełen głupich założeń, cieszę się. najprawdopodobniej uśmiechasz się tak często jak ludzie, których spotykam na ulicach, moze nawet jesteś jednym z nich.
może przyjdzie już niedługo taki dzień, że nie będę musiała się zastanawiać nad każdym uśmiechem zanim wykrzywię usta. liczę na chwilę, gdy włączy mi się w głowie haj, ktorego nie będę musiała wcześniej zamawiać, który przyjdzie nieoczekiwany.

tak naprawdę momentami czuję się za stara na to wszystko. ludzie wokół bawią się życiem, bawią się radośnie, cieszą się, upijają. niektórzy planują sobie przyszłość, budują ją, pracują na realizację założonego planu. ja też się tylko bawię życiem. ale bawię się swoim własnym życiem. stawiam je na krawędzi (przysłowiowej, nie myśl, że sterczę godzinami w oknie), ryzykuję z wybranymi opcjami dodatkowymi. nie to, że nie mam siły, ale zwyczajnie nie mam ochoty walczyć o swoje lepsze jutro.
gdybym dwa lata temu skończyła inaczej musiałabym walczyć, budować, planować. obowiązkowo, bez opcji wycofania się. momentami żałuję, że tak się nie stało, bo mam świadomość, że wtedy tak bym robiła, wszystko byłoby inne, byłabym gdzie indziej, odpowiedzialna nie tylko za siebie. pewnie narzekałabym na jedyne cztery godziny snu dziennie.
pewnie częściej bym się usmiechała, na pewno byłabym czysta jak łza.
nie, nie będę rozprawiać o tym jak zawiłe są ludzkie losy i jak jedna chwila może zmienić wszystko.
mam tylko nadzieję, że nie wylądowałam w tej najgorszej opcji, że są rzeczy do odratowania.

ale jeszcze nie teraz. mówiłam już, że teraz nie będę nic ruszać, z niczego się tłumaczyć. tak, wiem, jestem nienormalna. narzekam, a nie robię nic żeby zmienić zaistniałą sytuację.
nie jestem człowiekiem czynu, jestem osobą, która żyje w świecie swojej własnej wyobraźni, buduje obrazy, tworzy zamysły, zachwyca się tym, co by było gdyby.
zastygłam. nie chcę się jeszcze budzić.
06:44, ponad dwie godziny spędzone na podawaniu informacji, które na bieżąco pojawiały się w mojej głowie. abstrakcja.
lubię dopieszczać, ale podejrzewam, że może być to strasznie niekonkretne. wszystko jest inne o tej godzinie, w sześćdziesiątej siódmej godzinie bez snu. jak pobiję osiemdziesiątkę to można to uczcić.

pewnie to żałosne jakby spojrzeć teraz na to z boku. trzy dni z rzędu, i tylko w kółko, nawracająca radość, własna, wytworzona radość.
nie potrafię jednak zweryfikować dostępnych możliwości. nie umiem zmusić się do działania. nie chce nawet otwierać ust w sprawie, która miałaby personalnie mnie dotyczyć. wyostrzam zmysły. staram się spojrzeć na to z innej perspektywy, jednak obraz jest zaciemniony i rozmyty. wczesnym popołudniem pewnie słonce będzie mocno paliło z każdej strony prosto we mnie, temperatura znajdzie mnie nawet w cieniu, będę karmić się kolejnymi litrami kranówy, zakupię kolejną paczkę papierosów, a potem ze zmrużonymi oczami i niesmakiem będę wypalała je pod budynkiem pracy. przez osiem godzin będę efektywna i wydajna. uruchomią mi się pewnie jakieś fantastyczne pomysły, będę z siebie zadowolona, inni będą ze mnie zadowoleni. będę miła i skuteczna.
pospaceruję trochę po mieście razem z muzycznymi towarzyszami i resztką fajek. wypiję piwo. może zadzwonię do kogoś, w końcu jest sobota. będę aktualizowała relacje społeczne i będę w tym dobra. nie przestanę się uśmiechać, będę prowadziła bogate konwersjację, ale będę miała zamyślony wzrok. rozdwojenie jaźni, realizowanie kilku zamówień naraz.
a potem usiądę, pobyć sama ze sobą.
będę obudzona, by nigdy nie zasnąć. będę w transie, by nigdy się z niego nie wybudzić.

a teraz powiedz, że to nie jest świetny plan. równie dobrze, tak normalnie, to zapewne ostatnia z wymienionych czynności nastąpiłaby zdecydowanie szybciej i nie byłaby to przyjemna chwila. nawet ktoś taki jak ja potrafi mieć dość samotności jeżeli nie towarzyszy jej żadny dodatkowy bodziec, żadna dodatkowa opcja, rzecz, na której warto skupić uwagę, z której można coś wynieść.
teraz jestem w stanie przebywać ze sobą bez niepotrzebnych negatywnych wniosków z tego co jest na bieżąco. pomijam rzeczy złe, na rzeczy nijakie też nie zwracam uwagi, chcę mieć możliwość jak najdłużej korzystać ze wszystkich pomysłów przynoszących radośc.
zweryfikujmy to od początku do końca. od popierdoleńca, wariatki do szczęscia i zadowolenia. już czujesz jak to działa?
poza tym - ostatnio za często śnię (na jawie) o takim spotkaniu nas oboje w różnych okolicznościach. nigdy nie podejmujesz rozmowy, ale oboje wiemy, że wiesz i że ja wiem, że Ty wiesz. sceneria zawsze jest inna, zwykle nie ma to duzego znaczenia, ale zawsze towarzyszy nam ktoś trzeci. ktoś kto jest ze mną, gdy na Ciebie przypadkowo wpadam, i tylko na siebie patrzymy z jakiejś odległości, lub ktoś, zazwyczaj kogo znam, kto aktualnie spędzał z Tobą czas, i po spotkaniu mnie próbuje prowadzić ze mną zwyczajową rozmowę. Ty milczysz i tylko na mnie patrzysz. jakbyś się powstrzymywał od powiedzenia tego, co zauważyłeś od razu. to spojrzenie ma w sobie jeszcze coś jakby żal, że widzisz mnie w takim stanie, ale też zaproszenie do wspólnej zabawy. gdy otwieram usta, by wreszcie coś do Ciebie powiedzieć lub gdy się do Ciebie próbuję zbliżyć, kończy się taki sen na jawie. podjeżdża autobus, dostaję zlecenie w pracy, wybudza mnie klakson, bo weszłam na czerwonych światłach na ulicę,
jeżeli jednak takie spotkanie nastąpi, a nastąpi, na pewno będzie zupełnie inne. zawsze tak jest. nic, co powstaje w mojej głowie, nigdy się nie realizuje. może powinnam częściej wymyślać jakieś zupełnie głupie sytuacje, żeby ich uniknąć?

dziś sobota, jutro dzień wolny. chciałabym jutro zniknąć. nie żebym bardzo chciała pracować, ale nie chcę musieć planować sobie czasu. kiedyś nudzenie się wychodziło mi świetnie i nigdy nie narzekałam z nadmiaru godzin czy dni bez planu i celu.
chciałabym przeteleportować się w inne miejsce. tu zaczyna mi być duszno. nie podoba mi się to uczucie. zupełnie, jakby wszystko miało zaraz runąć, tu już nie jest bezpiecznie.
jeśli możesz mnie stąd zabrać, zrób to teraz. póki jeszcze jestem cała, tylko odrobinę rozszarpana, może jeszcze do zreperowania.
jesteś jedynym człowiekiem, z którym kontakt mam w miarę regularny od tak długiego czasu. to dobrze. choć wiem, że tak na co dzień nie potrafimy (/nie potrafilibyśmy) się dogadać. czy z nietykalnością czy bez jej założenia. nietykalność chyba byłaby słabo wykonalna (choć kto wie), a za to w ten inny sposób już próbowaliśmy. ludzie się nie zmieniają, więc chyba nic by się teraz nie zmieniło. dobrze w takim razie, że możemy funkcjonować z dala od siebie. nie zależy mi, Tobie też nie, stan idealny. a już myślałam, że niemożliwy.
potrzebuję tylko żebyś czasem był, kiedy się rozpadam. wiesz przecież, ze nie rozpadam się często. przynajmniej nie na tyle, żeby trzeba było mnie ratować. raz ratowałeś, może jeszcze pamiętasz jak najłatwiej załagodzić moje napady histerii czy złości. teraz rozpadam się trochę inaczej. od środka. nikt mnie nie uderzył ze świata zewnętrznego. uderzyłam się sama, zabijam się swoją własną bronią. kryję się za płachtą z niewidzialnego, ale nie przepuszczającego nic materiału. albo znasz dobrze ten stan, albo bardzo dobrze pozujesz. w to drugie wątpię.
próbowałam się wspomóc, wzmocnić odłączenie, i przesadziłam. teraz bywam tylko ja, moja dobra znajoma w porcjach i izolacja. nawet gdy udaję uśmiechy i spontaniczne reakcje społeczne (co wychodzi mi aż nazbyt świetnie), to gdy chcę dopuścić choć odrobinę w to prawdziwości, jakiekolwiek emocje czy odczucia - moj mózg zupełnie nie dopuszcza tego do świadomości. czy to w ogóle możliwe? chcieć cokolwiek poczuć i nie czuć nadal nic?
może znasz jakiś sposób na znieczulenie? mam się bić pięściami po twarzy? wyrywać włosy z głowy? a może dać sobie spokój, udawać dalej i zobaczyć co przyjdzie z czasem.

nie wiedziałam, że chemiczna euforia jest tak nadrzędna, że zabija wszystko inne. ból fizyczny też jest tak jakby przytłumiony. mój układ nerwowy chyba zupełnie zwariował.
chciałabym znów móc poczuć dotyk tak jak kiedyś. tę samą euforię, niespodziewaną, nagłą, wybuchającą w środku czaszki jak grzyb atomowy. dlaczego nie mogę byc z kimś gdy jestem sama? czemu nie mogę pozostać sama będąc z kimś?

love is like a sin my love. for the ones that feel it the most.

podejrzewam, że może kiedyś, nie wiem, za miesiąc, pół roku, rok, dwa, nastąpi taka chwila, kiedy uruchomi mi się to wszystko z powrotem na nowo, zresetują się wszystkie zmiany, zacznę odczuwać wszystko tak samo intensywnie jak kiedyś.
nie wiem czy mam na tę chwilę czekać z utęsknieniem czy jednak dalej się przed nią bronić. nie pamiętam już, więc nie wiem co jest gorsze.
ale już teraz dokładnie wiem co oprocz euforii mi to daje. zabezpieczenie. czy wiedziałam o tym wcześniej, podśmiadomie? czy dlatego się zdecydowałam?
czyżbym aż tak bała się, że znowu coś mi się stanie, że znowu będę się zbierać z rozszarpanych kawałków, że znowu nie będę miała przez miesiące na nic siły? na trzeźwo myśląc twierdzę, że gdybym znowu odczuwała z poprzednią intensywnością to absolutnie jest pewne, że w końcu i taka sytuacja by się powtórzyła.
jeżeli mam się dalej przed tym bronić to zostaje mi tylko zamówiona radość, zamówiony haj, zaplanowana radość.
i brak możliwości zaufania. już raz popełniłam ten błąd. na pewno wiesz o czym mówię, ale nie chcę teraz do tego wracać. grunt, że po tym co się stało, dawno temu, nie potrafię juz w pełni ufać. nikomu, bez względu na relację. pewnie daje się to po czasie odczuć, ale nic na to nie poradzę. odwrotu zrobic nie mogę, a bronić się muszę, świadomie.
czy gdyby dwa razy trafił w człowieka piorun to byłaby w ogóle możliwość przeżycia?

chciałabym jakoś przeżyć to życie. niekoniecznie w stu procentach godnie. ale przetrwać, do końca odczuwać jakąś satysfakcję i zadowolenie. nie być od nikogo zależną, ale mieć kogoś do wsparcia. mieć zabezpieczenie, gwarację, pewność. choćby w jakimś stopniu. nie liczyć ciągle na szczęśliwe przypadki, które i tak raczej się nie zdarzają. bez sensu jest branie udziału w loterii ze świadomością, że i tak nie ma szans na wygraną.
policz swoje zycie na procenty, ile wygrałeś, a ile przegrałeś do tej pory. 5/95%? mniej więcej, na oko tak to wygląda u mnie do tej pory, gdyby popatrzyć statystycnzie na to jak dana część się zwiększa a druga maleje, to gdyby założyć, ze 0/100% to już pewna ostateczna przegrana, to niedługo już mnie czeka czegokolwiek. same wyłączenia, same przegrane, praktycznie żadnych jasnych stron.
gdzieś musi (raczej "powinna", ale bądźmy stanowczy) istnieć chwila, w której karta zaczyna się obracać, po każdej nocy wstaje dzień, nowy, lepszy start. kwestia przypadku, czy z gory zaplanowana każda zmiana. nie wierzę w przeznaczenie, więc z góry mam założyć rachunek prawdopodobieństwa? matematyka nie kłamie, statystyki są jasne, każda kolejna sytuacja, która następuje również sugeruje o tym, że nie ma raczej szansy na jasne, żywe kolory.
ale można też założyć, że jeżeli już gorzej być nie może, to powinno być tylko lepiej. ale kiedy gorzej być nie może? w momencie rezygnacji, poddania się? to samobojstwo czy jeszcze wegetacja? jeżeli to drugie to już jesteśmy na mecie, wegetuję od roku, jak zkomputeryzowane warzywko. praca, sen, praca, sen, praca, brak snu, praca, brak snu, praca, brak snu, praca, sen.
a może to nie wegetacja, może tylko mam zbyt wysokie wymagania co do tego, jak moje życie powinno wyglądać, może tak właśnie wygląda ustabilizowana, normalna sytuacja. może tyle mi się należy. może to, co sobie teraz uzupełniam to już jedyna radość jaka mi została. cieszyć się tym i nie narzekać. przecież tak jest bardzo fajnie. wyłączyłam w sobie uczucia to dlaczego miałabym ządać jakiegokolwiek powody, żeby wszystko wróciło do poprzedniego porządku. czy nie tego właśnie chciałam? nie czuć i mieć święty spokój od wszystkiego, zero ryzyka, od czasu do czasu jakieś wspomaganie dla zróżnicowania, i powrót do normalnego trybu.

kłócę się teraz sama ze sobą, to zły objaw. staram się patrzeć na wszystko bardzo uważnie i jedyne co dostrzegam to własny strach przed jutrem. strach przed zaplanowaniem czegoś co się nie uda, strach przed rozczarowaniem, strach przed zmiana, strach przed własnymi emocjami. to nie życie i to co nas otacza wprowadza nas do grobu, to my sami i nasz układ nerwowy, ciągle wystawiany na wiatr, raz w jedną, raz w drugą stronę. osłabia się i nie wytrzymuje.
mam nadciśnienie i nadwyrężam serce, żeby cokolwiek jeszcze poczuć. co się ze mną stanie jeżeli znowu coś mnie skrzywdzi. ile razy można używać defibrylatora.

do tej pory uważałam, że świadome kontrolowanie emocji to najlepsze możliwe rozwiązania. co jak co, ale mam słaby próg wytrzymałosci na ból, przynajmniej na ten psychiczny. wystawianie się na wierzch z odkrytymi nerwami, jak zachęta. czy jest możliwość zacerować, zaszyć szwami, bo co z tego, że zagojone, skoro widoczne na pierwszy rzut oka.
dlatego zastanawiam się co widać teraz gdy się na mnie patrzy. nic? zero emocji? a może ocean wrażliwości?

mam wrażenie, że tyle razy uderzano w słabe punkty, bo pozwalałam sobie je odkryć, prawie pochwalić się niby, zaufać, że to zostanie okryte opieką, a zawsze działo się na odwrót. zaufaj, odwróć się na ułamek sekundy i już masz nóż w plecach. tyle razy tak było, że z góry (być może błędnie) zakładam, że każdy tak postępuje.
i znowu wracam do tego samego - stąd te moje zamienniki, stąd ta moja zasłona, dlatego zabezpieczam się i nie dopuszczam dalej niż do standardowego pierwszego kontaktu. jestem wyłączona. off. czerwona dioda na emocjach.
próbuję za to mocno obserwować. to tak jakby na nowo przygotowywanie się do wejścia na arenę, wmieszania się w tłum. trzeba się dostosować. muszę wiedzieć z czym mogę się spotkać. kogo mogę spotkać. na ile muszę pilnować, żeby sztuczna dopamina trzmała mnie w ryzach. kiedy powiedzieć sobie dość i zawrócić do obserwatorium na bok, tu gdzie jest bezpiecznie, tu gdzie nikt nie wchodzi nie pukając.

jeszcze się łudzę (boże, co za naiwność), że coś się zmieni, samo z siebie, bez moich żałosnych starań. łudzę się, że pojawi się pewna możliwość zmiany, dobrej zmiany. jeżeli będę czekać to ciekawe jak długo. i sama siebie w kółko pytam - co jest ze mną nie tak, że mimo, że bezczynne czekanie doprowadza mnie do szalu to nic nie zrobię!?
a następnie sama sobie odpowiadam: to proste, przez strach.


sprawdźmy zatem dostepne teraz możliwości. pierwsza. czekam. pierwsza a. czekam i otrzymuję. pierwsza b. czekam i nic się nie zmienia. druga. zaciskam zęby i prowokuję zmiany. druga a. zaciskam zęby i prowokuję zmiany. zmiany jednak nie następują. druga b. zaciskam zęby i prowokuję zmiany. zmiany następują, są pozytywne. druga c. zaciskam zęby i prowokuję zmiany. zmiany następują, są negatywne.

rozumiesz coś z tego? bo ja tylko wiem, że trzy z pięciu opcji są na nie. coś się może zawsze posypać w trakcie, może rozpaść się też już na samym wstępie, może nastąpić błąd przy finalizacji. wszystko się kurwa może zdarzyć.
mówią, że jesteśmy panami swojego przeznaczenia, że to my modyfikujemy swoją przyszłość, że to od nas zależy jak skończymy. gdyby każdy z nas był jeden na swoim własnym świecie to moglibyśmy to założyć, ale wszystko wchodzi w drogę w najmniej oczekiwanym momencie.

wiesz jak odczuwa się rezygnację? wiesz jak pogrążająca jest ta pustka, pierdolona otchłań, gdzie nawet nie ma krawędzi, nie ma perspektywy, jest tylko jedna wielka niekończąca się dziura w której się pewnego dnia budzisz gdy wszystko jest do góry nogami? byłam tam i na dziewięćdziesiąt dziewięc procent jest pewna, że na dniach znowu tam wyląduję. wylądować tam jest prosto, ale odnalezienie wyjścia ewakuacyjnego stanowi spory problem. może stąd tyle pacjentow na oddziałach zamkniętych. mogą sobie popatrzeć na oznaczenia przy drzwiach, z których i tak nie mogą skorzystać, jak w głowie, tak i w rzeczywistości.
jak się wtedy stamtąd wydostałam po tych kilku miesiącach? miałam wycieńczenie organizmu, dziesięć kilo w ciągu dwóch tygodni, sporo alkoholu, głównie wódki. nie powinnam było powrócić do świata żywych, najprawdopodobniej. wybudziła mnie świadomość kolejnej straty, tym razem poważniejszej, bo takiej, o której nigdy nie zapomnę, i to, że sama doprowadziłam się do takiego stanu, że to nastąpiło najprawdopodobjiej będzie mnie nachodzić w snach do końca życia.
musiałam chyba zacząć walczyć, nie pamiętam, byłam wtedy na lekach przeciwbólowych. miałam wokół siebie sztab ludzi. próbowali w kołko mnie czymś zająć, co wtedy rodziło we mnie  skłonności zabójcze, ale dopiero potem do mnie doszło jak w efekcie końcowym przyniosło to efekt. ale nie miałam, i do dzisiaj nie mam, żadnego nowego celu. zostałam w tym zawieszeniu. limbo. widzę od ponad dwóch lat i nie mogę się nigdzie ruszyć. w dół mam teraz bliżej niż wcześniej, ale nie mam możliwości walki o powrót na górę. rzucam monetą. wszystko albo nic. czarne albo białe.
ale gdyby to chociaż było takie proste. pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, równe szanse, koniec lub nowy początek. w rzeczywistości wymaga to ode mnie zdecydowanie większego wkładu energii i zaangażowania. wiem, że powinnam go mieć, ale kompletnie nie potrafię nic wykrzesać. coraz częściej pojawia się myśl o powrocie do rezygnacji, do kompletnego rozwiązania, do końca, dziękuję, dobranoc.
skoro nie mam sily walczyć to w takim razie dlatego ciąglę wiszę w tej stagnacji? sama chciałabym wiedzieć. jeżeli tylko pojawi się jakaś pomoc, jakiś cel, kto wie. póki co, jeszcze męczę się w tej pierdolonej nicości, dorzucam sobie sztuczne modyfikacje, iskry radości, euforię.

gdzie to wszystko co kiedyś we mnie było się podziało? mam wrażenie, że żeby bronić siebie samą zabiłam się.

w pełni uruchomił się nowy dzień, słońce już daje po oczach odbijając się od okna z bloku naprzeciwko. skóra na mojej twarzy jest w trzech różnych kolorach tęczy.


















 

Iść żyć. Udawać cząstkę społeczeństwa. — Marcin Świetlicki

ostatnia noc, możesz powiedzieć, że spacer. każda taka noc jest (ma być, z założenia) tą ostatnią. setki wymienianych naraz zdań. tutaj z wymuszoną grzecznością. tu, nie z wymuszoną, ale z przypilnowaną. a tu - puszczam hamulce. odblokowuję wszystko. nie mam siły trzymać tego w głowie.
jeżeli mam w ogóle chęć, czas, siłę i energię na to, żeby krzyczeć, żeby Cię nawet obrażać, żeby powiedzieć Ci wprost te kilka niewygodnych kwestii, wiedz, że to chyba najlepszy niemy komplement jaki można ode mnie dostać. tyle czasu bez emocji, bez odrobiny. dalej czuję jeszcze ten wyciszony, uśpiony "zimowym snem" puls. budzi się do ataku. do zaatakowania samej mnie. autoagresja. gotowy do podbicia mnie na wyżyny, do dawkowania potężnymi uderzeniami endorfinę i dopaminę. do uśmiechów, gryzienia się w język, do złości. do emocji. brakuje mi coraz częściej słów, mam dziury pomiędzy miliardami myśli, nie nadążam, chcę się zatrzymać. cicha, ostatnia wyszeptana myśl: sorry, karuzela poszła w ruch. znowu się wystawiam.